+2
Antia 20 kwietnia 2020 08:20
Ta podróż miała być lekiem na problemy z sercem, ucieczką przed przygnębieniem i zimnem. Wsiadasz do samolotu w Warszawie i po sześciu godzinach lotu wysiadasz w stolicy Indii. Nie trzeba przy tym za bardzo myśleć, można iść za tłumem, jak automat, robiąc to co zawsze.



Na pokładzie samolotu LOT załoga w maseczkach, widać indywidualnie kupowanych, bo każda z innej parafii. Większość pasażerów obcokrajowców, samolot prawie pełen.
Mając opłaconą e-vizę na spokojnie i luzie podeszłam do stanowiska kontroli granicznej. Chyba jednak generuję sobą jakieś prądy komplikacyjne, bo o mały włos bym tym samym samolotem LOT-u nie wróciła do Polski. Pogranicznik przyczepił się do danych na kartce z e-vizą. Wg niego numer paszportu, to numer i dwie litery na początku. Wg mnie, numer, to numer. Skończyło się awanturą, krzykami i ponad godzinnym czekaniem na możliwość przekroczenia granicy. A tak dokładnie sprawdzali papiery wizowe na Okęciu, tłumacząc, że w razie braku wizy na linii lotniczej spoczywa konieczność transportu powrotnego danego delikwenta. Koniec końców dyplomatycznie przyznałam się do pomyłki, pokazując skruchę (!) i obiecując poprawę.... hyhyhy... a srogi i bardzo ważny pan dał stempelek z wizą do paszportu. Mam coraz mniej cierpliwości do takich ludzi, sytuacji.
Hotel w Delhi z rezerwacji miał być przy samym lotnisku, w odległości spaceru. Był, ale 5 km dalej, ze zmienioną nazwą i indyjsko tradycyjnie brudnym pokojem. Magia tego kraju, niestety nie idzie w parze ze standardem usług hotelowych. Pościel nie jest zmieniana tygodniami, trzeba być uzbrojonym w swoje dodatki. I nie ma różnicy, czy hotel kosztuje parę złotych, czy dużo więcej. Kilka lat temu spałam dwa razy w tym samym pokoju w Holiday Inn na delijskim lotnisku, 4 gwiazdki, drogi a pościel jak ją kawą ubrudziłam, tak dwa tygodnie później dalej była plama.
Po dość długim odpoczynku w hotelowym łóżku ruszyłam "na miasto" po kartę sim, ichniejszą walutę, coś do picia i jedzenia. Obiad i kolacja w jednym, to naleśnik zasmażany z jajkiem na ulicznym straganie, za całą złotówkę. Do tego specjalność Indii- chai, czyli aromatyczna herbata na mleku podwana w małych glinianych jednorazowych kubeczkach.
Miałam inne plany na początek miesięcznej podróży do Indii, ale zdecydowałam pojechać wcześniej do Mathury, gdzie za kilka dni odbędzie się barwny festiwal Holi.Święto to symbolizuje zwycięstwo dobra nad złem, nadejście wiosny, koniec zimy. Namiastkę zwycięstwa życia nad śmiercią mogłam obserwować rok temu, w Varanasi, gdzie obok miejsca spalania zwłok bawili się przy głośnej muzyce młodzi mężczyźni.

Zamówionym uberem dojechałam z hotelu do stacji kolejowej Nizamuddin, wypełniłam druk i dostałam bilet na pociąg do Mathury w stanie Uttar Pradesh. Za całego dolara. Do Vrindavanu dotarłam po prawie 3 godzinach, w tym pół godziny motorową rykszą. Przemieszczanie się w Indiach jest łatwe i tanie.
Kiedy wysiadłam napadły mnie małpy, to stało się tak szybko, że brak okularów zauważyłam dopiero jakimś po czasie. Moje nowiutkie, tygodniowe okulary za blisko tysiaka były w łapach jednej z małp siedzących na pobliskim dachu. Odzyskałam je o dobrych kilkunastu minutach nerwów i obserwowania, jak małpiszon zjada ze smakiem plastikowe zauszniki i rozgina uchwyty na wszystkie strony. Dzięki pomocy miejscowych chłopaków, którzy podstępem "wymienili" wrak okularów na pudełko z sokiem. Były zmasakrowane, pogryzione, porysowane zębami- to takie moje frycowe w Vrindavan.
Potem obserwowałam jeszcze kilka innych porwań okularów przez małpy. Wyćwiczyły się skubane w tym złodziejstwie. Dostają zawsze od ludzi jakiś podarunek, opłaca się im ten proceder. Do końca dnia chodziłam na wpół ślepa, bo moje resztki okularowe schowałam głeboko do torby.









Święto Kolorów- Holi jest obchodzone najbarwniej właśnie w Indiach. Holi w okolicy Vrindavan i Mathury przyciąga co roku rzesze turystów i pielgrzymów z całego kraju ze względu na wyjątkowe zwyczaje i tradycje. Mathura jest miejscem narodzin boga Kryszny, a Vrindavan jest miejscem, w którym dorastał w dzieciństwie. W tym roku Holi przypadało na 9- 10 marca, ale tu świętowanie zaczyna się zawsze tydzień wcześniej. Niektóre obrzędy związane z festiwalem Holi przypominają nasz pierwszy dzień wiosny, Wielkanoc czy Lany Poniedziałek, ale w Indiach przebiegają bardzo spektakularnie. Wszyscy zaopatrzeni są w woreczki z proszkiem, dawniej wytwarzanymi z pyłków kwiatów kwitnących o tej porze roku, obdarowując, posypując się nawzajem. Kolory są przepiękne, żywe, soczyste i jaskrawe. Pył wszędobylski, zapowiadający problemy ze sprzętem foto i czystością obiektywu telefonu ukrytego w ochronnym etui.



Po wczorajszych traumatycznych przeżyciach, kolejnego poranka wybrałam się do miasta bez okularów. Opcja założenia soczewek odpadła, kolorowy proszek jest wszędzie. Rykszą udało się dojechać tylko do dalekich rogatek, dalej sunął ulicą tłum kolorowych ludzi. Wszyscy szli na bosaka, zostawiając na początku swoje klapki. Leżały one w stosach, porzucone po bokach ulicy, pewnie już nigdy nie wracając do właścicieli. A ci szli ulicą całą jasnoróżową od proszku. Wszyscy weseli, radośni, śpiewając i wykrzykując pozdrowienia, obsypując się kolorowym pyłem. Kobiety w barwnych sari i zwiewnych chustach zakrywających włosy. Po bokach stali sprzedawcy ze straganami i usypanymi żywokolorowymi kopczykami. Proszki można było kupić na wagę, gotowe lub... w sprayu.



Kiedy po przeszło godzinnym spacerze, bo ulice dziś zamknęli daleko od głównych świątyń, lunął deszcz, byłam już cała kolorowa. Proszek miałam we włosach, w biustonoszu i za majtkami. Nie mówiąc o ciele i wierzchnim ubraniu, wszystkie kolory tęczy. Wydawało mi się, że jako turystka byłam obsypywana częściej, czyli więcej łaski na mnie spadnie. Deszcz wcale nie był za ciepły a ulice ze zmieszanym krowim łajnem, wodą z rynsztoków, wyglądały dość niehigienicznie. Największą ulewę przeczekałam pod dziurawym daszkiem z plandeki, mając za plecami wielki gar z gorącym tłuszczem. Co chwilę woda powodowała wystrzały i ludzie stojący wkoło odskakiwali oparzeni. Zasłonięta byłam trochę przez chłopaka, który wykorzystując okazję, na potęgę robił sobie ze mną selfie. Aż bolały mnie policzki od ciągłego uśmiechania, przecież mrukiem nie jestem.



Kiedy znów wyszło słonko przysiadłam na wysokim brzegu rzeki Jamuna.
Nad jej brzegami żyli zgodnie ludzie w lichych domkach z kawałków suszonego krowiego łajna, cegieł i patyków. Święte krowy samopas spacerujące leniwie po ulicach.






Małpy schodzące czasami z drzew i budynków, by napić się brudnej wody z rzeki i poszukać czegoś do jedzenia w stosach śmieci. Kwitł też handel i usługi. Pielgrzymi chętnie korzystali z kolorowych łodzi przepływając na drugą stronę rzeki. Można było kupić świeży sok z trzciny cukrowej, wyciśnięty przez prymitywne zardzewiałe prasy, czy smażone placuszki. A wzdłuż ulicy siedzieli pomarańczowo ubrani żebracy, czekając na jałmużnę i datki. Ludzie nieprzerwanie i tłumnie szli do pobliskiej świątyni przy rzece. Nie do końca widziałam szczegóły, bo byłam bez okularów, ale kolory cały czas cudne. Co chwilę nad masą ludzi pojawiała się kolorowa chmura, pewnie młodziaki z dziką rozkoszą posypali idące obok młode dziewczyny. Tak się wszyscy cieszą z nadejścia wiosny. Nie ma tu złości, znudzenia i wrogości. Z każdej strony ktoś sypie ci na głowę garście kolorowego pudru czy podchodzi i powoli smaruje twoją twarz pylącym pyłem.


Poznany podczas odpoczynku nad rzeką sympatyczny Pankaj zaprowadził mnie do dwóch świątyń. W jednej z nich ludzie tańczyli przy głośnej muzyce, obsypując się przy tym wzajemnie żółtymi i pomarańczowymi kwiatami. Do drugiej dotarliśmy po niezłej burzy z padającym gradem. Chwilę przed ulewą uliczką przejechał odświętny strojny orszak z końmi i powozem.



Wszystko za nim było w kolorze ciemnego różu. Proszek sypany z powozu tworzył chmurę, która opadając zakrywała wkoło purpurową powłoką. Niezadowoleni za bardzo byli z tego uliczni sklepikarze, chowając pośpiesznie swoje dobra pod foliami i kartonami. Lunął zimny deszcz z nieba i powietrze zrobiło się klarowne, bez proszku. Ulica w minutę zamieniła się w rzekę i było mi zdecydowanie za zimno. Skryliśmy się w jakimś wąskim wejściu. Byłam w klapkach, mój towarzysz na bosaka. Twierdził, że jest przyzwyczajony do chodzenia na boso.



Druga świątynia była pełna ludzi oczekujących na kapłanów i odsłonięcie bóstwa. Wnętrze stanowił dziedziniec z otaczającym go rzeźbionymi krużgankami. Tam na górze swoje pozycje zajęło kilku lokalnych fotografów i młodziaków z woreczkami z proszkiem. Nie było jednak turystów, chyba świątynia jest mniej znana od Banke Bihari. I to mi się podobało. Jedynym minusem, było diabelna lodowatość w nogi. Do świątyń wchodzi się zawsze boso a do tego zima woda jest wszędzie. No ale cóż, inaczej się tego cudnego zjawiska nie da przeżyć. Zobaczyć można, w telewizji, ale doświadczyć na własnej skórze już nie. Wszyscy radośnie powitali początek mszy, kiedy to kapłani polewali zebranych żółtą wodą nabieraną z wielkiej misy stojącej przy ołtarzu, na zmianę z sypaniem tumanami barwnego proszku- gulal. W powietrzu mieszała się woń kwiatów i kokosowych słodkości, które rozdawali wiernym.


Nie jest ważne, że przed chwilą dostałam niebieskim proszkiem prosto w oczy a po chwili goswani (kapłan) oblał mnie zimną żółtą wodą. Nogi całe różowe od zabarwionej wody, która zalega na świątynnej podłodze. Kiedy tak kolorowe proszki fruwały między tłumem barwnych ludzi zdałam sobie sprawę, żetu i teraz, w tej chwili, jestem szczęśliwa. Mimo przenikliwego zimna od podłogi, mokrych ubrań, serca i braku chęci do życia, ta eksplozja kolorów, radości innych ludzi udzieliła się i mnie. Takie zaraźliwe szczęście. Endorfiny i euforia. Magia i mistycyzm. Ci ludzie byli tak autentyczni w wyrażaniu swoich emocji, że na kilka chwil zapomniałam o swoich problemach. Ile uciechy sprawiały mi kłęby kolorowego proszku unoszące się wkoło, ich żywe odcienie i muzyka bębnów dholak w tle. Czułam się jak w transie, w rzeczywistości nie z tego świata.



Jeszcze długo po zasłonięciu przez kapłanów ołtarza, zebrani bawili się dalej w świątyni. Podłoga była krwisto czerwona, pełna wody zmieszanej z kwiatami. Stary czy młody, każdy był kolorowy i mokry od stóp do głów.



Nie wszystkie kolory z ciała się domyły, na drugi dzień miałam tęczowe włosy i niebiesko- fioletową twarz.
Kolejnego dni od rana znów do świątyń, tym razem sama, bez Pankaja, przystojnego chłopaka, który wczoraj był za mojego przewodnika. Jednak powoli poznaję już plan miasta i umiem trafić do wybranych miejsc. Trafiłam na zakończenie modlitwy w odwiedzonej wczoraj świątyni. Ludziom wcale nie spieszyło się do wyjścia. Ktoś na bębnie wystukiwał rytm, inny zainicjował śpiew i się zaczęła radosna zabawa. Za chwilę bok świątyni wypełniły wirujące w tańcu pary, za nic mając śliską podłogę i różowy proszek sypany garściami z krużganków. Śpiewali wszyscy, poruszając się w rytm bębna. Szał.





Cały dzień spędziłam na spacerach między świątyniami, udało mi się nawet wejść za tłumem ściśniętych ludzi do tej najsłynniejszej, Banke Bihari. Tam jednak nie można było robić zdjęć podczas samej celebracjii a szkoda, bo miejsce bardzo fotogeniczne. Mnóstwo kolorów, proszku, wody i barwnych ludzi.
Rzeka ludzi przelewała się przez jej wnętrza a przed wejściami walały się setki butów. Do świątyni wchodzi się boso, pewnie część z właścicieli zostawia swoje obuwie na zawsze. Wczoraj widziałam, jak ludzie sprzątający świątynię dwa razy dziennie, zbierają wielkimi szuflami te buty na taczki. Buty bez ludzi. Takie porzucone.
Szalejąca epidemia koronawirusa i sprawy związane ze zdrowiem sprawiły, że skróciłam swoją podróż. Rezerwacje lotów do Kaszmiru, na Andamany i do Nepalu przepadły. Nasz narodowy przewoźnik zaproponował zmiany bezkosztowe w związku z epidemią i wróciłam do Polski na chwilę przed zamknięciem granic.









































































































































































































#img118



Dodaj Komentarz